Wciąż trochę nie mogę uwierzyć, że jeszcze miesiąc temu przechadzałam się ulicami Kyoto, zwiedzałam okolice góry Fuji i pożerałam sushi na kilogramy. Ale oprócz zwyczajnego relaksu i trybu turysty, jak zwykle, wszędzie, włączał mi się tryb zawodowo-badawczy i z zaciekawieniem obserwowałam obszary, które są bliskie mojej pracy. Dziś więc, luźny wpis zbierający wspominki i obserwacje z podróży do Japonii.
Ten materiał znajdziecie też w wersji audio na YouTube i Spotify.
Co mnie zaskoczyło najbardziej?
Może zacznijmy od razu od tego co najbardziej zaskoczyło mnie w Japonii. Japonia, mam wrażenie, uchodzi za kraj bardzo rozwinięty technologicznie. Tymczasem to również kraj, w którym w codziennym użyciu nadal jest fax, dużo rzeczy ogarnia się papierowo (zachęcam do wstąpienia do japońskiej placówki poczty) i spora część interakcji opiera się, no cóż, na interfejsie białkowym (czyt. człowieku).
Czy to twoja kolej?
Mam wrażenie, że wszystko tu chodzi jak w zegarku. Chyba najpopularniejszym przykładem jest punktualność pociągów. Bo wiecie… odjeżdżają DOKŁADNIE o zamierzonym czasie. A że w czasie tego wyjazdu na dworcach bywałam wiele razy (poruszałam się między ośmioma miastami), to i czasu na obserwacje było całkiem dużo.
I tak, patrzyłam z zegarkiem czy pociągi faktycznie odjeżdżały o czasie. I odjeżdżały. Ale mam poczucie, że duża zasługa tego jest właśnie w ludziach. Po pierwsze – Japończycy słyną z tego, że są społeczeństwem dobrze zorganizowanym, dbającym o otoczenie, mający silne poczucie bycia częścią społeczności. Jeśli nie lubicie stać w kolejkach i cierpliwie czekać na swoją kolej, to może nie być to wasza ulubiona turystyczna destynacja. Kolejki są bowiem częstym widokiem, ale, że nie ma tu czasu i miejsca na przypadki, są również odpowiednio zaprojektowane.
Wayfinding po japońsku
Na dworcach spotkamy się więc z szeregiem oznaczeń na podłogach, które informować będą nas gdzie (a nawet kiedy) się ustawić. Na przystanku autobusowym miałam więc dwie wydzielone linie, w których ustawiają się osoby wchodzące najpierw do najbliższego autobusu, a w drugiej te, które będą jechać kolejnym. Przy przystankach były również miejsca dla obsługi (osób ładujących bagaże i sprawdzających bilety), która poruszała się po kilku peronach wraz z nadjeżdżającymi autobusami.
Na stacji metra będziemy wiedzieć gdzie się NIE ZATRZYMYWAĆ, bo zatamujemy ruch, gdzie się ustawić w kolejkach, a którą przestrzeń zostawić pustą, by osoby wysiadające miały proste przejście. Na słupach i tablicach znajdziemy także wskazówki (widoczne również w aplikacjach mobilnych, jak choćby Google Maps), do którego przedziału najlepiej wsiąść by mieć blisko do wybranego wyjścia na następnej stacji. Pozwala to na skrócenie czasu przesiadek lub wygodę – np. idąc z dużymi walizkami lub wózkiem, wiemy gdzie najlepiej wsiąść, by wysiąść tuż obok windy.
I o ile Japończycy świetnie się w tej swojej zorganizowanej przestrzeni odnajdują, a dzięki temu ekspresowo ładują się do pociągu, który może odjechać o czasie, to sprawa ma się trochę inaczej z turystami.
Japońska organizacja opiera się na człowieku
I tu na pomoc przychodzi właśnie obsługa. Na dworcach i w miejscach, gdzie turystów spotkacie więcej, krążą ludzie z obsługi gotowi pokierować, pomóc, wyklikać kiedy widzą tylko nutę zawahania w waszych oczach. Czy też pomóc szybciej załadować się do pociągów i pośpieszyć kiedy grozi nam opóźnienie. W pociągu zresztą jest nie inaczej – jeśli zaplanowany postój na stacji jest krótki, odpowiednio wcześniej pojawia się informacja i prośba by już, teraz, przygotować się i swój bagaż do szybkiego wyjścia, by tylko nie przedłużyć odjazdu.
Oczywiście całość miewa też groteskowy charakter. Bo osób, które organizują innym życie jest zaskakująco dużo. Jak np. kierujący ruchem autobusów pracownicy stacji (których jedynym zadaniem wydaje się być stanie w miejscu i machanie autobusom, że mogą jechać). Albo pracownicy galerii handlowych, którzy pokazują pieszym, kiedy mogą przejść przez przejście (większość czasu mogą, bo samochody wyjeżdżają rzadko). Takich pracowników jest przy jednym przejściu dwóch mimo, że w praktyce, nie potrzebujemy ani jednego (droga na którą wjeżdżają nie jest ruchliwa, a samochody dobrze widać z poziomu chodnika, więc nie znalazłam powodu, dla którego tam w sumie stali). Śmiałam się w pewnym momencie, że kiedy potknęłam się o wystającą płytę chodnikową, że straciłam czujność, bo nie było tam osoby, która pokazywała mi, że powinnam tę płytę obejść.
Kasy samoobsługowe w restauracjach
I ten interfejs białkowy jest szczególnie widoczny w usługach. Bo widzicie, ja spodziewałam się głównie tego, że właściwie wszystko będzie można ogarnąć za pomocą kas samoobsługowych i. podobnych rozwiązań. I faktycznie – w wielu miejscach się z nimi zetkniecie. Stacje kolejowe i stacje metra, czasem muzea, a także… restauracje.
I o ile w restauracjach typu fast-food takich jak McDonalds, KFC, DunkinDonuts czy nawet IKEA, spotykamy się z kioskami samoobsługowymi coraz częściej, tak w klasycznych restauracjach nie jest to takim standardem (przynajmniej nie w Polsce i nie w Holandii). Proces zamawiania opiera się z reguły na obsłudze, która również poleca i doradza konkretne dania.
W Japonii zdecydowanie częściej spotykałam się z tabletami lub kioskami do zamawiania na wejściu restauracji lub przy stoliku.
Ale wróćmy do kas. Wiele z nich odbiega znacznie od poziomu, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Fizyczne przyciski z naklejonymi zdjęciami zamiast dotykowych ekranów, płatność gotówką (i nie zawsze kartą), bardzo rzadko spotykana płatność wirtualnymi portfelami (Apple Pay lub Google Wallet) to tylko kilka z zaskoczeń, które przychodzą mi na myśl. Ale jest jeszcze jedna rzecz – obok tych wszystkich samoobsługowych kas są zawsze jacyś ludzie z obsługi. Zwłaszcza tam gdzie są turyści czy też osoby nie mówiące po japońsku. Ludzie gotowi zrobić właściwie wszystko za was . I tak sobie myślę, że to chyba ten magiczny składnik, który sprawia, że Japonia jest taka zorganizowana.
Kłaniam się nisko
No dobra, to jeszcze MUSZĘ wspomnieć o czymś co wydawało mi się dziwnie urocze. Japończycy się kłaniają. Dużo, powtarzając przy okazji wielokrotnie Arigato gozaimasu (pl. dziękuję bardzo). Kłaniają się kiedy wchodzicie do sklepu, wychodzicie ze sklepu, robicie komuś miejsce żeby mógł przejść. Przywykłam więc do tego, że ludzie ciągle mi się kłaniają i sama szybko ten odruch nabyłam. Jednak nic nie przygotowało mnie na to żeby zobaczyć jak konduktorzy, wchodząc i wychodząc z wagonu, również się kłaniają (i robią to za KAŻDYM razem).
System rezerwacji i obsługi pociągu jest zresztą też dość ciekawy. Konduktorzy w zasadzie spacerują po przedziałach by upewnić się czy wszystko jest pod kontrolą. Kontrolę zapewniają im małe tablety, które wyświetlają rozkład zarezerwowanych miejsc w wagonach. Jeśli przypadkiem usiedliśmy na złym miejscu, możemy spodziewać się, że zaraz ktoś nam na to zwróci uwagę i pokieruje do właściwego. Bilety nie są sprawdzane – za to przy wejściu i wyjściu z każdego peronu spotkamy się z bramkami, które skanują nasze bilety. Gdyby okazało się, że wysiedliśmy dalej niż mieliśmy to opłacone, zgadliście – przy bramkach stoi obsługa, która skieruje nas do odpowiedniej kasy samoobsługowej pozwalającej na uzupełnienie brakującej opłaty.
Tłumaczenia w muzeach
Zaskoczenie kolejne. W żadnym jeszcze kraju nie widziałam tylu obszernych, dobrze napisanych, przetłumaczonych opisów dzieł jak w Japonii właśnie. Byłam przygotowana raczej na oglądanie i późniejsze doczytywanie informacji, tymczasem wszystko to, czego potrzebowałam, miałam w muzeum właśnie. I nie mówię tylko o tokijskich muzeach, bo w stolicy zawsze możemy spodziewać się lepszego przygotowania pod turystów. W trakcie tego wyjazdu byłam też w muzeach, które nie są na popularnych turystycznych trasach. A mimo to, dostawałam do ręki angielskojęzyczne mapy, opisy i tłumaczenia. I choć obsługa mówiła z reguły wcale po angielsku, to te materiały były dostępne.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy opisach. Opisy dzieł to taka muzealna zmora z reguły. Albo mówią nic poza techniką i datą albo opisują rzeczy absolutnie nieinteresujące dla zwykłego zjadacza chleba. Na palcach jednej ręki policzę miejsca, które faktycznie przygotowały ciekawe, krótkie (!) i pozbawione żargonu treści.
Tu gdzie nie szłam, natykałam się na ciekawostki i tłumaczenia ceremonii, wierzeń, tradycji. Muzeum faktycznie spełniano rolę edukacyjną i żałowałam tylko, że nie mogłam robić tym przykładom zdęć. Bowiem większość miejsc, które zwiedzałam zakazywało fotografowania wystaw (jedno wręcz zabraniało wnoszenia telefonu, który trzeba było zostawić w szafce w szatni).
KAWAII
Używanie postaci rodem wyciągniętych z kreskówek w przestrzeni publicznej jest zupełnie normalne. Coś, co nam może wydawać się infantylne, tu pasuje jakby idealnie. Na drzwiach komisariatu mamy więc kreskówkowe postaci policjantów, a w metrze zobaczymy spoty śpiewającej policjantki, która przypomina numer alarmowy. Przy budowie i na poczcie znaki przepraszające nas za niedogodności również pojawią się w formie kreskówek. Kreskówkami tłumaczy się tu wszystko – od reklam produktów wszelakich, po instrukcje jak wychodzić z metra czy korzystać z toalety.
Na tę wizualną „słodkość” Japończycy mają nawet określenie – Kawaii, co na polski przetłumaczylibyśmy jako urocze. A urocze może być wszystko – od charakteru pisma, produkty po ludzi. Kawaii są postaci z popularnych japońskich kreskówek i anime, jak Hello Kity czy Pikachu. Swoje urocze maskotki mają więc banki, poczta, wspomniane komisariaty, ale też prefektury i linie kolejowe.
Japońskie strony internetowe to dramat
Te urocze elementy znajdziemy również na stronach internetowych. W sklepie online nie dziwi więc fakt, że koszyk ma uśmiechnięty (bądź smutny kiedy jest pusty) wyraz „twarzy”. A z masy graficznych banerków wysypują się kolejne kreskówkowe postaci.
Japońskie strony internetowe mają dla mnie osobny krąg w piekle. I nie mam wątpliwości, że wynika to w dużej mierze z tego, że język japoński wpływa na sposób układania treści (co po automatycznym tłumaczeniu na angielski nie zawsze ma sens).Są też kwestie kulturowe, czyli całe to przyzwyczajenie do kultury kawaii.
Do Japonii wybierałam się w trakcie tak zwanego „złotego tygodnia”. Tygodnia kiedy kumuluje się kilka publicznych świąt, dzięki którym rzesze Japończyków mogą pozwolić sobie na dłuższy urlop. Japończycy płatny urlop wypoczynkowy mają w zawrotnej liczbie 10 dni przy czym nie mają osobnego urlopu chorobowego. Dla przeciętnego pracownika jest to więc jedna z niewielu okazji żeby pojechać sobie gdzieś za miasto. Oznacza to, że musiałam odpowiednio wcześnie rezerwować środki transportu lub wejścia do niektórych atrakcji.
I tak, dwie godziny spędziłam na szukaniu połączenia autobusowego na kilkunastu stronach różnych przewoźników autobusowych. Wielokrotnie zostałam pokonana przez systemy rezerwacji stolików w restauracjach. Przy sobie miałam wyłącznie urządzenia dotykowe (tablet i telefon), więc miałam okazję sprawdzić jak niedostępnych jest wiele rozwiązań internetowych. Prawdopodobnie alternatywą są aplikacje, z których korzystają mieszkańcy jednak nie dane było mi z nich korzystać (brak tłumaczeń lub blokada w postaci wymogu japońskiego numeru telefonu do rejestracji).
Przeciążenie poznawcze
Czyli wszystko krzyczy, świeci i gra. Japońskie miasta są głośne. Pomijając ludzi, ruch uliczny, pociągi – źródeł dźwięków jest znacznie więcej. Dźwięki wydają światła, otwierające się automatycznie drzwi sklepów i źródła, których nie mogłam namierzyć wzrokiem, ale je słyszałam. Po prostu ciągle coś „pika”. W turystycznych miejscach znajdziemy również naganiaczy do sklepów i knajp. A w niektórych dzielnicach hostessy zachęcające wysokim, „kawaii” głosem do odwiedzin w „Meido kafe” gdzie kelnerki są przebrane za pokojówki i zachowują się jak służące.
Ale jeśli chcecie naprawdę odkryć co to znaczy hałas i chaos, zapraszam was do domów handlowych i sklepów takich jak Don Quijote – czyli japońskie połączenie Pepco, Actiona, Sheina, Temu, Rossmana i w sumie wszystkiego. Bo w tym sklepie jest wszystko, wszędzie, na raz. Wzbogacone o mnóstwo reklam, neonów, potykaczy, wyświetlaczy i głośników i każdy gada i gra co innego. Po wyjściu z takiego sklepu, tokijskie ulice faktycznie wydają się wtedy jakby cichsze.
Doświadczenie z kilku sklepów tej sieci, wywołało u mnie falę rozkmin – przede wszystkim, czy Japończycy inaczej przetwarzają informacje niż my? Czy jako społeczeństwo nabyli tę magiczną moc w radzeniu sobie z przebodźcowaniem? Taki poziom wyżej od ślepoty bannerowej?
Kraj kontrastów
Pewnie można napisać o każdym kraju świata, że jest krajem kontrastów. No ale dajcie mi zrobić jakieś podsumowanie. Japonia zawsze uchodziła w mojej głowie za przykład kraju i kultury bardzo… estetycznej. Wychowana min. na książce „Pochwała cienia” i studiowaniu sztuki japońskiej kaligrafii, spodziewałam się przeżywać od „przekroczenia progu” zachwytów i uniesień. Tymczasem już pierwszy dzień spędzony w Tokyo pokazał mi jak bardzo się moje oczekiwania mijały z rzeczywistością.
Japonia bywa głośna, kolorowa, kiczowata, intensywna, „kawaii”. Poprzeplatana tonami elektrycznych kabli, które zasłaniają widok nieba. Plastik, wszędzie plastik. Jednorazowe sztućce. Jednorazowe miseczki. Banany pojedynczo pakowane w plastikowe torebki. Plastik zawinięty w plastik.
Ale jest też cicha, spokojna, ułożona i elegancka. Im dalej w las, dosłownie, w mniejsze miasteczka, góry i przedmieścia, można odkryć, że coś co podziwiałam jako wyobraźnię Miyazakiego w jego animowanych filmach, okazało się kalką rzeczywistości. Intensywna zieleń lasów i zaprojektowanych ogrodów, w których trawa przycięta jest co do milimetra. Błękit nieba z rysującą się w tle górą Fuji. Spokój i elegancja najprostszych świątyń shinto. Idealnie przekrojona ryba, ułożona na dokładnie wylepionej kulce ryżu. Żuraw z origami podarowany, „na szczęście” przez właścicielkę kawiarni.
Dużo było w tym wyjeździe kontrastów i za każdym z nich tęsknić będę tak samo mocno. Nawet za tym chaosem informacyjnym w Don Quijote.