Projektowe wpadki, czyli o popełnianiu błędów

Popełnianie błędów jest wpisane w ludzką naturę. Nie da się ich zupełnie uniknąć, a najlepsze co możemy zrobić, to uczyć się na nich. Przewidywać różne scenariusze, kiedy trafiamy na podobne sytuacje.

Dziś w ramach luźniejszego wpisu opowiem wam o festiwalu porażek – o tym jakie błędy popełniałam w projektach, które realizowałam dla klientów i tych dla siebie. Skąd się brały – co było źródłem tych porażek. I co zrobiłabym dzisiaj zupełnie inaczej? Mam nadzieję, że poprawię tym samym niejednej osobie humor.

A na YouTubeSpotify znajdziesz wersję audio tego materiału.

Fake it till you make it

Fake it till you make it to była zdecydowanie moja ulubiona fraza, którą powtarzałam sobie kiedy zaczynałam karierę zawodową. I okazało się, że jest tak samo lubiana przez firmy, które mnie zatrudniały. To podejście ma dobre strony – nieograniczanie się w działaniach do tylko świetnie przez nas poznanych obszarów. Pozwalacie sobie na próbowanie nowych rzeczy, co wiąże się z kolei turbo boostem nauki.

Prawdopodobnie nie nauczyłabym się w takim stopniu Axure gdyby nie jedno zlecenie, do którego po prostu musiałam go użyć i to na bardzo zaawansowanym poziomie. To poniekąd dało mi później możliwość zahaczenia się na podyplomówce na SWPS. Albo przyjęcie zlecenia na kreskówki, kiedy moje umiejętności animacji były na dość podstawowym poziomie. Ale zdobyte umiejętności wielokrotnie później wykorzystywałam w pracy.

To podejście ma jednak ogromny minus. A jest nim stres, kiedy okazuje się, że coś co wydawało nam się względnie proste lub szybkie do zrobienia, okazuje się dużym nakładem pracy, który wymaga dodatkowo sporej nauki.

Porażka to po prostu okazja, by zacząć od nowa, tym razem mądrzej.
— Henry Ford

Mam więc na swoim koncie takie zlecenia, w których mocno niedoszacowałam czas, który będę potrzebowała na wykonanie jakichś projektów. Bo właśnie, nie znając dobrze narzędzi, wydawało mi się, że pracy wcale nie jest tak dużo. Albo okazywało się, że w dość zaawansowanym już momencie projektu, muszę przejść na inne narzędzie, bo nie będę mogła tego projektu inaczej dostarczyć klientom.

Zaczęło się grubo

W ogóle tak sobie myślę, że od początku leciałam na niezłym przypale. Kiedy dostałam się do pierwszej pracy na etat, do agencji reklamowej, jedną z pierwszych rzeczy jaką zrobiłam było… usunięcie bazy mailingowej klientów. I to dosłownie był pierwszy czy drugi dzień pracy w biurze, więc wiecie, ja już miałam wizję tego, że totalnie wylatuję.

Na szczęście chyba byłam wtedy dość potrzebna plus, jakby się zastanowić, to w gruncie rzeczy nie powinien być powód do wyrzucenia pracownika. Bo jasne, usunęłam przez pomyłkę folder na jakimś zdalnym dysku czy coś w tym stylu. Ale nikt w całej firmie nie pomyślał o tym wcześniej, żeby zrobić jakiś backup. Firma specjalizowała się w wysyłce newsletterów – robiliśmy newslettery dla naprawdę dużych firm w Polsce i nikt się nie zabezpieczył przez przypadkowym kliknięciem.

No to już się potem zabezpieczali. Nie udało się niestety odzyskać całej bazy, więc na pewno firma była na tym stratna, a ja nauczyłam się żeby nie klikać zbyt szybko gdzie popadnie. Koniec końców pracowałam z tymi ludźmi kilka lat, ale nadal pamiętam stres z jakim się wtedy mierzyłam.

Porażki z rozmów kwalifikacyjnych

No ale jakby zrobić jeszcze krok wstecz, to warto wspomnieć, że brylowałam już na etapie zdobywania pracy – i to nie tylko tej pierwszej. O porażkach na rozmowach kwalifikacyjnych nagrałam kiedyś odcinek na kanale, więc zostawiam do niego link. Ale gdybym miała podsumować te porażki to jedną z największych byłby chyba brak researchu co te firmy, do których się rekrutuję robią i na czym polega stanowisko, na które się rekrutuję.

No i to trochę brzmi jak taka oczywista oczywistość, podstawa zupełna, ale musicie zrozumieć, że jako nieogarnięta 20-latka, która sama wylądowała w dużym mieście i której, no cóż, nikt nie nauczył jak ogarniać rozmowy rekrutacyjne, uczyłam się tego wszystkiego na błędach. Karierę zawodową zaczynałam w grafice, a to oznaczało, że mogłam robić dość szeroki zakres zadań na graficznym stanowisku. W niektórych firmach to było jednocześnie ogarnianie brandingu, rzeczy do druku, animacji do reklam i stron internetowych.

Na etapie juniora, potem regulara, tak raczej bardziej chodziło mi o to żeby mieć stałe zarobki, niż jakoś konkretnie kształtować moje doświadczenie zawodowe. I mimo, że miałam preferencje np. robienia rzeczy do internetu, cały czas rekrutowałam się do firm, które np. szukały kogoś do projektów opakowań albo druku. No i to w połączeniu z faktem, że absolutnie, w żaden sposób, nie dokumentowałam do jakich firm wysyłałam zgłoszenia, tworzyło dość śmieszne, choć w sumie bardziej żenujące historie.

Nasza największa chwała nie polega na tym, że nigdy nie upadamy, ale na tym, że podnosimy się za każdym razem, gdy upadniemy.
— Konfucjusz

Na przykład pojechałam na rozmowę kwalifikacyjną i nie miałam pojęcia do jakiej firmy jadę. I spytacie, ale Natalia, jak to możliwe, że miałaś adres, a nie nazwę firmy? Historia jest dość prosta, bo zadzwoniła do mnie pani, która wypowiedziała nazwę firmy, zadała kilka pytań, umówiła na spotkanie i podała adres i godzinę spotkania wysyłając SMSa później, a ja wstydziłam się przez całą rozmowę zapytać jeszcze raz, o powtórzenie nazwy firmy. Więc jechałam na spotkanie i nie miałam pojęcia co to za firma, ani na jakie stanowisko tam składałam CV.

No i problem był taki, że przez to, że rozstrzał stanowisk był duży, bo jak wspomniałam to były stanowiska od przygotowania pod druk, opakowania, plakaty po rzeczy stricte pod web. I na rozmowie trochę starałam się na około opowiadać co mnie najbardziej interesuje w tym stanowisku, co ja najbardziej lubię robić. Ale babka, która mnie rekrutowała szybko ogarnęła, że po pierwsze nie zrobiłam żadnego researchu co do tego czym zajmuje się firma, a po drugie, opowiadałam o tym jak uwielbiam digital w firmie, w której miałabym robić właśnie rzeczy bardziej do druku. No więc tak, no nie dostałam zaproszenia na dalsze etapy.

I takich historii mam kilka. Zresztą na rozmowę w tej pierwszej pracy, gdzie usunęłam bazę, w ogóle się spóźniłam jakieś 15 minut, bo to był czas kiedy ja jeszcze bardzo nie ogarniałam poruszanie się po Warszawie i bardzo nie doszacowałam ile czasu zajmie mi dojazd z Centrum w okolice Warszawy Włochy i koniec końców wzięłam taksówkę, zapłaciłam krocie, strasznie przy okazji zmokłam i się spóźniłam. Więc też niezłe pierwsze wrażenie.

I to wszystko rzeczy, których można uniknąć po prostu lepszą organizacją. Przy kolejnych poszukiwaniach pracy podchodziłam do tego w bardziej uporządkowany sposób. Miałam bazę w Notion, gdzie kopiowałam wszystkie ogłoszenia – bo one lubią znikać, a fajnie jest przed rozmową wrócić do treści i w trakcie rozmowy się do niej odnosić i zadawać pytania. W tym samym Notion robiłam sobie krótkie notatki o firmach, stanowiskach i zapisywałam tam pytania, które ja chcę zadać i które zadawali mi, bo potem w kolejnych etapach można było łatwo się do tego odnosić.

Nieuczciwi klienci i zadatki

Był taki moment w moim życiu, kiedy zmieniłam pracę na dużo lepiej płatną, taką myślałam pracę marzenie i po 3 tygodniach złożyłam wypowiedzenie. Byłam wtedy na ostatnim roku magisterki, musiałam przedłużyć semestr, bo nie wyrobiłam się z projektem, więc wiedziałam, że jeszcze pół roku szkoły przede mną. No i podjęłam decyzję, że zamiast szukać nowej pracy na etat, przejdę na freelance, bo tak się złożyło, że miałam wtedy dość dużą bazę klientów.

Co chwilę odzywał się ktoś nowy z polecenia i stwierdziłam, że to będzie wystarczające żeby utrzymać się w Warszawie. I to miał być taki czas, wiecie, że trochę popracuję, trochę pocisnę magisterkę i jak skończę dyplom, to zacznę się pewnie rozglądać za czymś stałym. Faktycznie dyplom udało się skończyć i obronić, ale pracowało mi się na swoim całkiem nieźle, więc stwierdziłam, że spróbuję to pociągnąć.

I to się złożyło ze sporymi zmianami w moim życiu i myślę ,że mogłabym ten kolejny rok freelancu podsumować jako taki najczarniejszy okres w moim życiu. Bo ja lubię moją pracę, ale wtedy ewidentnie w tę pracę uciekałam żeby nie zajmować myśli innymi tematami. A z drugiej strony, mimo, że pracowałam naprawdę dużo, to nie widać było tego w moich zarobkach.

Miałam chyba dwie albo trzy sytuacje, gdzie zostałam po prostu oszukana na kasę i to były dla mnie wtedy bardzo wysokie kwoty, bo kilka tysięcy złotych. I to był czas, gdy nie byłam w stanie oszczędzać kasy, mieć jakąś poduszkę finansową, zabezpieczyć się przed takimi sytuacjami. Wiecie, wasza dziewczyna tutaj stawiała swoje kroki w prawdziwą dorosłość i próbowała, już bez pomocy finansowej rodziców utrzymać się w stolicy.

Osoba, która nigdy nie popełniła błędu, nigdy nie spróbowała niczego nowego.
— Albert Einstein

Ale, te krzywe sytuacje z klientami, dały mi lekcję, której potem się trzymałam choćby nie wiem co. Jeśli brałam jakiekolwiek zlecenie graficzne, w momencie podpisywania umowy, dostawałam zadatek w wysokości połowy mojego wynagrodzenia. To była forma zabezpieczenia dla mnie, że jeśli klient będzie chciał zrobić mnie w balona, to przynajmniej część kasy za moją wykonaną pracę będę miała.

Czy wszyscy moi klienci chcieli płacić taki wysoki zadatek na przód? Oczywiście, że nie. I wtedy przestawali być moimi klientami. Choć ten przypadek dotyczył raczej takich nowych osób, które zgłaszały się po ofertę. Jeśli miałam osoby, z którymi już wcześniej pracowałam, to nie miały problemu z tym, żeby na opłatę zadatku przeskoczyć.

Myślę, że to szczególnie istotne przy długich projektach. Miałam zlecenia, które dotyczyły np. odświeżenia identyfikacji, przygotowania nowej strony internetowej wraz z wdrożeniem i kilku materiałów reklamowych na social media. Całość zajmowała ponad miesiąc, a to oznaczało, że zapłata za zlecenie będzie mocno odłożona w czasie. A rachunki trzeba płacić. Zadatek był więc też formą kontroli płynności finansowej, zwłaszcza, że nigdy nie wiadomo jak miesiąc będzie wyglądał. I ilu nowych klientów się pojawi lub nie.

Zadatek vs zaliczka

Tu myślę, że warto przypomnieć, że zaliczka i zadatek, w świetle prawa, to dwa, różne pojęcia. Które mogą was słono kosztować jeśli nie znacie różnicy. W art. 394 § 1 Kodeksu cywilnego znajdziecie informację, że „(…) w razie niewykonania umowy przez jedną ze stron druga strona może odstąpić od umowy i zachować otrzymany zadatek. Jeśli strona odstępująca od umowy sama wpłaciła zadatek, może żądać zwrotu jego dwukrotności.” Na ludzki będzie to, jeśli klienci wpłacają wam zadatek za zlecenie i z ich winy nie dochodzi do zakończenia zlecenia, to zadatek zostaje u was. Zaliczkę zwyczajowo się oddaje.

Ale… jeśli do zakończenia zlecenia nie dojdzie z waszej winy, nie tylko powinniście zwrócić zadatek, ale czasami może to być jego dwukrotność. I z takimi zapisami możecie spotkać się w umowach. I o ile jestem fanką zadatków, bo jak wspomniałam, pozwalały mi lepiej zarządzać budżetem i planować wydatki, to miałam dwie sytuacje, w których musiałam oddać zadatek. I w jednej z nich, była to jego dwukrotność.

Spytacie, co się musiało stać, żebym się na taki krok zdecydowała? Może miałam jakiś poważny wypadek i nie mogłam dokończyć zlecenia? Cóż, rzecz jest bardziej prozaiczna. I bardzo przeze mnie przez długi czas niedoceniana.

Zdrowie psychiczne

Dużym błędem, który udało mi się zignorować kilka razy, a kosztował mnie osobiście spore pieniądze, było pomijanie, czy też ignorowanie mojego stanu psychicznego. I problem ten pojawił się kiedy zaczęłam pracować na własny rachunek, byłam super przytłoczona i spięta faktem, że muszę sama się utrzymywać z marnych zleceń. I koniec końców siedziałam zamknięta w mieszkaniu i trzaskałam projekty. Bez kontaktu z innymi ludźmi, siedząc praktycznie cały czas w pracy i stresując się, brałam na siebie więcej i więcej zadań.

W końcu osiągnęłam pewien limit i moje zdrowie psychiczne nie pozwalało mi już nawet na wstawanie z łóżka. Brak sił, energii, motywacji żeby się podnieść, zjeść, umyć, a co dopiero pracować. W związku z tym, że nie byłam w stanie ogarniać podstawowych funkcji życiowych, praca nad „kreatywnymi konceptami nowej strony i identyfikacji” brzmiało jak coś absurdalnie niewykonalnego. I choć temat był ciekawy i wynegocjowałam naprawdę spoko warunki, właściwie nawet nie będąc w połowie zlecenia doszło do mnie, że nie będę w stanie tego dostarczyć.

Przyznanie się do tego, że potrzebujesz pomocy, nie czyni cię słabym; czyni cię człowiekiem.
— Michelle Obama

Tylko problem polegał w tym, że pobrałam zadatek do zlecenia. Więc nie dość, że musiałam napisać tego maila, w którym po prostu mówię, że przepraszam, no ale nie wykonam tego zlecenia. To pokornie musiałam zwrócić kwotę zadatku. W drugim przypadku, gdy oddać musiałam dwukrotność zadatku, byłam już dużo bardziej doświadczoną projektantką, ale tu też, totalnie zgniotła mnie rzeczywistość i sytuacja, w której się wtedy znalazłam.

I choć finansowo byłam w zupełnie innym miejscu, tzn. nie była to dla mnie tak dramatyczna kwota do zapłacenia za własne błędy, to fakt, że musiałam to zrobić dobił mnie jeszcze bardziej. Z perspektywy czasu uważam, że w obu przypadkach postąpiłam słusznie, bo zdecydowałam się zadbać bardziej o moje zdrowie niż zlecenia dla klientów. Ale wiadomo, dużo lepiej byłoby gdyby te sytuacje nie miały miejsca.

Słuchanie intuicji

Im dalej w las tym bardziej uczyłam się słuchać intuicji. Zdarzało się, że od pierwszego kontaktu z klientami miałam przeczucie, że to nie będzie dobra współpraca. I im więcej miałam tych przykrych doświadczeń, tym bardziej uważnie obserwowałam sposób komunikacji na początku współpracy. Żeby nie było, te rezygnacje z projektów nie zawsze wynikały z tego, że klienci byli jacyś dziwni.

Czasami po prostu nie podobały mi się projekty. I im więcej zarabiałam i więcej zleceń się pojawiało, tym mniej bałam się po prostu odpuszczać. Bo nie czułam, że to projekt dla mnie. A wiem, że jeśli spędzam czas na robieniu rzeczy, które totalnie mnie nie kręcą albo bardzo mnie męczą, to bardzo szybka droga do wypalenia.

Ta intuicja mówi mi też, kiedy powiedzieć stop. Że jasne, ten projekt brzmi super i może być przełomowy dla twojej kariery. Ale girl, teraz dzieje się tak dużo w twoim życiu, że może więcej pracy to niekoniecznie coś czego potrzebujesz. No ale wracając do porażek…

Nie wszystkie z mojej winy!

Zdarzały się też błędy, które nie były spowodowane moim zaniedbaniem, a bardziej, pojawiały się z przyczyn zewnętrznych. I tak, zdarzyło się niejednokrotnie, że coś, co przychodziło do nas z drukarni, miało dziwne przekłamania kolorów względem projektu. I nie wynikało to z braku umiejętności przygotowania pliku do druku. Kolory i ustawienia zawsze były sprawdzane przez dodatkową osobę, robione były proofy cyfrowe, pracowaliśmy z próbnikami kolorów, a i tak zdarzało się, że coś przyszło np. zbyt różowe. I tu akurat wina była po stronie drukarni i niedopatrzenia z ich strony – ustawienia maszyny.

I teraz wyobraźcie sobie, że macie wydrukowane plakaty, ulotki, katalogi, potykacze na jakieś wydarzenie i część materiałów jest w innym odcieniu niż powinna być. A termin goni, wydarzenia nie przełożymy. Niektórych wydruków nie da się przyspieszyć, bo np. materiał musi wyschnąć zanim zostanie złożony i wysłany dalej. Albo drukarnia nie pracuje w weekendy, więc nie ma szans na nowy dodruk.

Kiedy ktoś popełnia błąd, bądź wsparciem, a nie krytyką. Pomaganie innym w nauce to prawdziwa siła.
— Maya Angelou

Konflikty na linii agencja – drukarnia albo freelancerzy – drukarnia to coś o czym można gadać godzinami, bo problemy pojawiają się po obu stronach. Ale to, co można mieć na uwadze to po prostu fakt, że jak bierzecie zlecenia na cokolwiek co ma być wydrukowane, wyprodukowane, to załóżcie zawsze dodatkowy czas na ewentualne poprawki i zmiany. Bo jeśli pracujecie dla klienta i bierzecie na siebie kwestie wydruków. To klienta nie obchodzi, że ktoś inny popełnił błąd. Bo to wam płacą za to, żeby tego dopilnować.

I pod to można zamknąć cały wątek podwykonawców, których zapraszacie do współpracy. W digitalu powszechna jest współpraca projektowanie – development, czyli wy odpowiadacie za warstwę wizualną, a ktoś dla was koduje rozwiązanie. To mogą być ludzie od animacji, tekstów itd. Jeżeli bierzecie na siebie odpowiedzialność za usługę innej osoby, to po pierwsze, nie zazdroszczę i szanuję, a po drugie, pamiętajcie żeby odpowiednio się umowami i terminami zabezpieczyć.

Rozproszenie odpowiedzialności

Czy wiecie, że gdy wiele osób jest odpowiedzialnych za zadanie (takie jak sprawdzanie błędów), jednostki zakładają, że jeśli ja coś przeoczę, to ktoś inny na pewno zauważy błąd. W rezultacie każda osoba czuje się mniej osobiście odpowiedzialna, a błędy są bardziej narażone na przeoczenie. To zjawisko nazywamy rozproszoną odpowiedzialnością i pojęcie to możecie znać przede wszystkim z eksperymentów, które mówią o obniżaniu się prawdopodobieństwa zareagowania świadków kryzysowego zdarzenia wraz ze zwiększaniem się liczby świadków tego zdarzenia.

Po ludzku teraz – na przykład na dworcu, w godzinach największego ruchu, ktoś traci przytomność. Jest bardzo prawdopodobne, że przechodnie będą „obojętnie” przechodzić obok leżącej osoby i nie udzielą jej pomocy. Prawdopodobieństwo udzielenia pomocy i wezwania np. pogotowia czy policji jest znacznie większe (niemal trzykrotnie), jeśli utratę przytomności widział tylko jeden obserwator.

Ale tę rozproszoną odpowiedzialność możemy obserwować także w codziennym życiu na uczelni i w pracy. Kto robił zadania grupowe ten w cyrku się nie śmieje. Ale mam takie przykłady z zawodowej pracy. A zwłaszcza jeden, dość zabawny. W firmie, w której pracowałam robiliśmy redesign opakowań produktów znanej firmy od płatków śniadaniowych.

Sporo było pracy przy typografii, często robiliśmy zmiany w kształcie liter i mocno skupialiśmy się żeby dopracować wizualne efekty. Nad opakowaniami od strony agencji siedziało dwóch projektantów i art director, była również account managerka odpowiedzialna za komunikację z klientem i przekazywaniem plików. Po stronie klienta był dział marketingu i sprzedaży, a ostateczne projekty musiał zaakceptować pan prezes parafką.

Z wielką mocą, rodzi się wielka odpowiedzialność
wujek Ben

Pracowaliśmy nad tym pewnie dobre tygodnie, powstały prototypy opakowań, projekt poszedł do druku, produkcji i opakowania trafiły do sklepów. Oczywiście, że byłam na maksa podjarana żeby zobaczyć mój projekt wiecie, w sklepie, na półce, zobaczyć jak inni ludzie pakują do koszyków. Bardzo satysfakcjonujący moment. Mieliśmy też kilka opakowań w biurze, postawionych na biurkach.

Pewnego pięknego dnia popatrzyłam na opakowanie przede mną i zauważyłam, że tuż obok gigantycznego logo, napis „chrupiące”, bo były to chrupiące muesli, był tak naprawdę napisem „chrupiace”. Bo zapomniałam dorobić ogonka do a.

Najpierw założyłam, że może mam przed sobą opakowanie – prototyp. Ale po szybkim sprawdzeniu, okazało się, że owszem, jest to opakowanie w produkcji i te kilka osób, które były odpowiedzialne za sprawdzenie i zaakceptowanie projektów, nie wpadły na to żeby sprawdzić tak prozaiczne rzeczy jak literówki. Na froncie opakowania.

Zmianę szybko poprawiliśmy i kolejne partie produktu poszły już z poprawionym opakowaniem, ale zaznaczam tylko, że zdarzało mi się później dość często widzieć ten efekt. W tym przypadku największy przypał w udziale był osób akceptujących projekty, ale sama też czułam się winna, bo jednak gdyby nie moje pominięcie ogonka, cała sytuacja nie miałaby miejsca.

Audyt nie tej strony

To akurat nie jest wtopa, którą zaliczyłam ja, ale osoby z mojego zespołu. Pracując w agencji częstą usługą była usługa audytu użyteczności produktu. No w skrócie wygląda to tak, że jest etap ofertowania, sprzedaży, gdzie rozmawia się o tym co jest przedmiotem usługi i ile to kosztuje. Potem jest jakiś kick-off, spotkanie klientów z osobami, które odpowiadają za usługę, potem czas gdy trwa audytowanie. No i na koniec robi się jakiś raport albo prezkę i przedstawia się to klientom.

I wydawać by się mogło, że to będzie projekt jak każdy inny, do momentu, kiedy na tej ostatniej prezentacji, gdzie pokazuje się efekty całej, wykonanej już pracy, klienci mówią, że no spoko, ale to co zaudytowaliście to nie jest ta strona, którą chcieliśmy audytować, bo my wiemy, że tam jest dużo złych rzeczy i mamy już wdrożony projekt nowej i chcieliśmy, żeby to ta strona była przetestowana.

No więc wiecie, takie akcje zdarzają się najlepszym, również większym firmom, gdzie są doświadczeni ludzie. Nie pamiętam już co tam dokładnie poszło nie tak w komunikacji, że te inne adresy strony nie zostały uwzględnione, no ale efekt był taki, że trzeba było całą pracę zaczynać od początku na koszt agencji. Bo to nie była wina klienta w tym przypadku.

Na takie akcje bardzo polecam zanim siądziecie do pracy, wysłać takiego podsumowującego maila lub dokument jeśli to większy projekt, gdzie wpisuje się wszystkie szczegóły związane z zakresem i przedmiotem pracy. Obie strony mają wtedy pewność, że wiemy co się dzieje.

Porażki się zdarzają

Więc na koniec jeszcze raz – popełniać błędy jest rzeczą ludzką. I oczywiście nie lubimy się mylić, nie lubimy popełniać błędów, zwłaszcza gdy powodują stres i wpływają np. na nasze zarobki. Ale ten jeden błąd, który popełniliście dzisiaj, wczoraj, tydzień temu, można potraktować jako coś, co jest też źródłem nauki. Mimo, że może na razie tak to nie wygląda i jedyne o czym myślicie to rzucić to wszystko w cholerę i nie wiem, wyjechać w Bieszczady.

Ja popełniałam błędów dużo, robiłam mnóstwo głupich rzeczy i robiłam z siebie czasami kretynkę i no cóż, mam pracę, nie narzekam na zarobki i jasne, robi mi się czasem turbo głupio jak myślę o różnych fackupach. Ale no cóż. Żyje się dalej i myślę, tak sobie, mam nadzieję wręcz, że tak naprawdę o tych porażkach bardziej myślimy i pamiętamy my, niż ci wszyscy ludzie, którzy gdzieś tam z nami pracowali albo byli świadkami tego wszystkiego. Więc głowa do góry i skupiajmy się częściej na tym co nam wyszło i co robimy dobrze, a z popełnianych błędów, po prostu wyciągajmy wnioski.

You May Also Like
projekty poboczne
Read More

Projekt dodatkowy – po co?

Dzisiaj chwilę o projektach dodatkowych, bo to świetna okazja do odpoczynku od codziennej pracy, naładowania się pozytywną energią i zdobycia nowych umiejętności. A jeżeli wolicie…
jak zostać grafikiem
Read More

Chcesz zostać freelancerem?

Dziś o temacie, który nie raz poruszałam na blogu, czyli o byciu tak zwanym freelancerem. Kim jest freelancer? To po polsku, wolny strzelec, osoba, która pracuje dla…